Mad Max: Na drodze gniewu

player

Mówisz „Mad Max„, myślisz: „Wojownik szos”. Choć w pierwszej części wylano fundamenty pod szacowną serię, a trzecia przeniosła cykl w stratosferę kiczu, wszystko, co najlepsze, wydarzyło się w sequelu. To właśnie w nim majestat jałowego świata – stworzonego za dziesięciokrotnie większe pieniądze niż w oryginale – stał się bezdyskusyjny. To wówczas Mel Gibson zrzucił policyjny uniform i przywdział kultową, rozchełstaną skórę, a reżyser George Miller zamienił bohatera w ikonę popkultury. Dziś Miller ma już siódmy krzyżyk na karku, ale lata na bezdrożach nie poszły na marne: „Mad Max: Na drodze gniewu” to kino akcji równie szlachetne jak stojące za nim intencje. Zrodzone z potrzeby i nakręcone z miłością. Opowiedziane z pasją człowieka, który wie, że od wściekłej amazonki z mechaniczną dłonią lepsza jest tylko buchająca ogniem gitara.

Mad Max: Na drodze gniewu” to przykład filmu, jakie rzadko spotyka się wśród wysokobudżetowych produkcji. Chociaż wykorzystuje uznaną markę, to nie odcina od niej kuponów. Widać w nim pasję oraz przede wszystkim pomysł, który zaowocować może nie tylko kolejnymi filmami osadzonymi w tym samym świecie, posiadającym swoją drogą ogromny potencjał, ale także zdolny natchnąć innych filmowców i producentów, do szukania nowych inspiracji dla kina science fiction. W przemyśle, w którym większość filmów jest do siebie podobna „Fury Road” wyjeżdża naprzeciw oczekiwaniom wszystkich tych, którzy czekają na coś innego. Miejmy nadzieję, że nie będzie to podróż w jedną stronę.

Nowy „Mad Max online” przypomina rozbudowaną, finałową sekwencję z „Wojownika szos”, czyli odlotowy pościg za cysterną. George Miller hiperbolizuje postapokaliptyczną rzeczywistość. Pierwsza część z 1979 r. mieści się w ramach tzw. łagodnej apokalipsy, co prawdopodobnie wynika ze skromnego budżetu. W „dwójce” i „trójce” brakuje pazura. Z kolei w „Na drodze gniewu” Miller puszcza wodze fantazji – jest huk silników, zdeformowane niedobitki ludzkości, matki–karmicielki, nieokiełznane amazonki, wreszcie facet z gitarą, która bucha ogniem i której nie powstydziłby się członek grupy Kiss tudzież Rammstein. Festiwal turpizmu.